środa, 19 października 2016

Biesy i Czady

Bieszczady... Magiczne miejsce na mapie Polski. To chyba fakt i dyskusja w tym temacie nie ma tu żadnego sensu. Tym miejscem nie można się znudzić, a powraca się tu jak do... świątyni. Lasy, doliny, połoniny, cisza, anioły...

"Anioły bieszczadzkie, bieszczadzkie anioły
Dużo w was radości i dobrej pogody
Bieszczadzkie anioły, anioły bieszczadzkie
Gdy skrzydłem cię musną już jesteś ich bratem"


Jeszcze za czasów studenckich byliśmy tu stałymi gośćmi, najczęściej na Bieszczadzkich Aniołach wędrując i wsłuchując się w słowa piosenek Starego Dobrego Małżeństwa, Wolnej Grupy Bukowina, Bez Jacka... Były góry, koncerty i niesamowita atmosfera. I jakoś tak się zdarzyło, że w ostatnich latach Bieszczady gdzieś nam umykały z kalendarza wyjazdów. Ale kiedy ostatnio padło hasło Bieszczady, stwierdziliśmy nie ma to tamto, jedziemy choćby waliło żabami, a pioruny uwzięły się na Caryńską.
Miał być nieco większy wyjazd, ale skończyło się na wąskim składzie, za to jakim. Na Naszym Szlaku i Nie Usiedzę w Miejscu.

Miejscówka noclegowa tania i prosta czyli Schronisko Młodzieżowe w Kalnicy, jednocześnie świetna baza wypadowa w góry.


Pogoda niestety nie była tą wymarzoną i sprawiła, że ambitniejsze plany trzeba było odłożyć na kolejny wyjazd. Ale jak wspomnieliśmy już, nie ma to tamto, gdzieś trzeba było pójść. Padło na chyba najbardziej popularne miejsce czyli Połoninę Wetlińską (1228 m n.p.m.). Jak dzieciaki usłyszały, że idą do Chatki Puchatka (schronisko na Połoninie), nie trzeba było zbytnio namawiać na wycieczkę.
To najpopularniejsze miejsce ma też niestety swoje minusy... tabuny turystów, często tych którzy w górach są chyba pierwszy raz, błyszczą i komentują, a tak naprawdę, domyślamy się, że znają się na wędrówkach górskich w podobnym stopniu jak my na hodowli dzięciołów...


Najprostszą trasą na Połoninę Wetlińską jest żółty szlak z przełęczy Wyżnej. Duży parking, oczywiście płatny, podobnie jak wstęp do Parku. Około godzinki (z dzieciakami nieco dłużej) i już możemy napawać się niesamowitymi widokami na Rawki, Połoninę Caryńską, Holicę, Pasmo Otrytu i Jezioro Solińskie. Na górze trochę śniegu, wieje, słoneczka prawie brak, więc krótki postój w Chatce Puchatka i wracamy. I gdy jesteśmy już na dole... wypogadza się. W głowie pojawia się myśl "wybiec na górę i trzasnąć choć jedno fajne zdjęcie". Eeehh jeszcze mamy nadzieję będzie okazja.



Na drugi dzień "bieszczadzki" też były plany, ale miejscowe anioły nie były dla nas jednak łaskawe. Leje. Odwrót. Szybka kawa z ciachem w Cisnej, żeby smutno nie było i wracamy. Widząc przemarzniętych i przemoczonych ludzi w kolejce bieszczadzkiej utwierdzamy się w przekonaniu, że była to dobra decyzja. Jednak trudno nam się rozstać z górami i tym niezwykłym krajobrazem, więc trasa powrotna wiedzie po krętych drogach i dolinach Beskidu Niskiego. I nawet w deszczu te krajobrazy sprawiają, że wizja wyprowadzenia się z miasta i zamieszkania gdzieś w tej cudownej krainie jest nam chyba coraz bliższa...

Biesy i Czady zaliczone, ale niedosyt pozostał (jak zawsze chyba przy powrocie z gór). Pocieszamy się jednak, że ten niedosyt stanowi wspaniały punkt zaczepny do kolejnej wyprawy w Bieszczady. I to jak najszybciej!   


sobota, 8 października 2016

Powłóczenie nogami na pograniczu

Plan, jak zwykle, był niezwykle prosty. Jedziemy na dwa dni w Beskid Sądecki. Pospacerować. Miejscówka służbowa... taka praca, narzekać nie sposób.

Miało być bez jakichś wielkich i długich tras. Na miejscu wyciągniemy mapę i postanowimy gdzie iść. Taki wyjazd w znajome, a jednak trochę nieznajome :) Dołącza do nas Ania - dobry duch i przyjaciel jeszcze z czasów studenckich.

W pierwszy dzień palec wskazuje na mapie pogranicze polsko-słowackie. Kosarzyska. Obidza. Przełęcz Gromadzka. Może i dobrze. Tam zawsze było cicho i spokojnie. Rozważamy Wielki Rogacz i kultową Niemcową, ale w końcu pada na Eliaszówkę. Z Obidzy prowadzi tam zielony szlak. Bardzo prosty do przejścia, choć gdzieniegdzie jego oznakowanie pozostawia wiele do życzenia. Mimo to żeby się tu zgubić, trzeba mieć niezwykłe zdolności :) Według szlaku ok. 45 min. Nam schodzi oczywiście o wiele dłużej. W końcu miał być spacer, a nie wyścigi... Poza tym nasze małe zuchy świata ciekawe... Pod szczytem Eliaszówki (1023 m n.p.m.) znajduje się wieża widokowa. Oczywiście zaliczamy. Rozpościera się z niej wspaniały widok na szczyty Beskidu Sądeckiego. Niedaleko stąd, już na Słowacji znajduje się Sanktuarium Matki Boskiej Litmanowskiej. Dla chętnych :) My wykładamy się na polanie i... to jest właśnie odpoczynek :) Wraca się już o wiele szybciej. Warto wspomnieć, że na samej Obidzy ponad Suchą Doliną znajduje się sympatyczna bacówka (Na Obidzy), w której można odpocząć, coś przekąsić i napawać się pięknymi widokami.




Na koniec dnia udaje nam się jeszcze zdążyć na piękny zachód słońca, oglądany z platformy widokowej w Woli Kroguleckiej (polecamy to miejsce właśnie na tą porę dnia). Mamy taki oto spektakl barw...


Drugi dzień rozpoczynamy podobnie jak pierwszy. Jazda palcem po mapie i znów pogranicze. Tym razem jedno z najbardziej tajemniczych, cichych i odludnych miejsce w Beskidzie Sądeckim. Wojkowa. Po drodze jeszcze szybkie odwiedziny przy jednym ze źródełek wody mineralnej w Łomnicy-Zdrój. Tak, to ta woda co niemiłosiernie cuchnie, a degustacja dla niektórych jest wręcz niemożliwa. Ja mam odmienne zdanie w tym temacie :) W okolicach Wojkowej spędzamy tu również kilka godzin na spokojnym spacerku. Niby po szlaku, niby bez. Raz w Polsce, raz na Słowacji. Śmieszą nas tylko komunikaty w internecie o kompletnie zapchanym przez turystów Morskim Oku w Tatrach. My na szlaku nie spotykamy prawie nikogo. No może poza "sympatyczną" ekipą "quadowców", którzy kilkakrotnie mijają nas na drodze. Na koniec oglądamy jeszcze w centrum wsi perełkę architektury drewnianej - cerkiew św. św. Kosmy i Damiana z końca XVIII wieku - dawną łemkowską cerkiew greckokatolicką, dziś kościół rzymskokatolicki.

Pogranicze w Beskidzie Sądeckim nadal ciche i spokojne, jak dawnej, tak i dziś. Polecamy! 







piątek, 19 sierpnia 2016

Dzieci fotografują!

W dzisiejszych czasach prawie nikogo nie dziwi, że dwu czy trzyletnie dziecko całkiem sprawnie posługuje się smartfonem lub tabletem. Czy właściwym jest aby dawać takim maluchom taki sprzęt... Może takie nastały czasy? Może od najmniejszego powinniśmy przyzwyczajać dzieci do nowinek technicznych? A co jeśli to za wcześnie? Jeszcze gorzej jeśli jest to bardziej "daj dziecku smartfon, niech obejrzy bajkę i nie nudzi!". Ciężka sprawa.
Jednak naszym zdaniem sprawa zupełnie inaczej wygląda jeśli mamy do czynienia z jakimś aparatem fotograficznym i dzieckiem gdzieś około 5-6 lat. Z tego, jak się sami przekonaliśmy, może coś wyjść. I to całkiem niezłego.


Dzieci, choć małe, mają już swój zmysł estetyczny i potrafią określić czy coś im się podoba czy nie, czy coś je interesuje czy też nie. Warto "uwydatnić" ten zmysł. Do tego fotografia jest idealna.
Dajmy dziecku do ręki aparat fotograficzny. Nie ma kompletnie znaczenia co będzie nim fotografowało. Krajobraz, zachód słońca, pojedyncze ciekawe drzewo, trawę, chmury na niebie, kościół, życie rodzinne, czy inne, wydawałoby się kompletnie bez sensu rzeczy... Ważne, aby był to wybór dziecka. Możliwość pokazania jego "atrakcji", jego świata. Dajmy się dziecku wykazać, niech nabiera umiejętności i pewności.


Pamiętajmy aby na każdy wyjazd, wycieczkę, a może i na spacer zabierać dziecku aparat. Zabierajmy dzieci w miejsca, przynajmniej w teorii "atrakcyjne". Jednak nie mówmy dziecku "patrz jaki ładny krajobraz, zrób zdjęcie". Niech samo wybierze co jest dla niego atrakcyjne, ciekawe, warte wykonania fotografii. Nie sugerujemy niczego, co najwyżej naprowadzajmy "idziemy na zachód słońca, bierzesz aparat?". Czekajmy cierpliwie. Jeśli sami fotografujemy, róbmy swoje, cykajmy "swoje" zdjęcia, swoje kadry, może zasugerujemy coś dziecku. Pamiętajmy, aby dać się dziecku pochwalić, tym co wykonało. Pytajmy co chciało uchwycić, chwalmy, a czasem (tylko czasem) dawajmy rady.
Nauczmy na początku tylko prostego wykonania zdjęcia. Nie trzeba żadnego balansu bieli, przysłony, czasu, a nawet specjalnej kompozycji... Dajmy dziecku złapać moment, ciekawostkę. Na tajniki warsztatu fotograficznego przyjdzie jeszcze czas. Dopiero gdy zauważymy dłużej trwające zainteresowanie i jakieś "efekty", wdrażajmy kolejne stopnie "wtajemniczenia". Jeśli mamy o tym nikłe pojęcie, poszukajmy jakiegoś kursu-zabawy. Zabierajmy na wystawy fotografii. Oczywiście to już kiedy nasze dziecko jest np. w wieku szkolnym. Pamiętajmy, że to w każdym momencie ma stanowić zabawę. Kształcącą, rozwijającą, ale zabawę.


Sprzęt? Na początku zupełnie nie ma znaczenia. Może to być smartfon z aparatem "odziedziczony" po Rodzicach czy jakiś kompaktowy aparacik. Albo dajcie do wypróbowania swój aparat (raczej pod nadzorem). Odradzam od razu kupować sprzęt z najwyższej półki. Dziecko jest tylko dzieckiem i o zniszczenie (oczywiście przypadkowe) całkiem łatwo. Tym bardziej, że może nie być wcale zainteresowane fotografią i na kilku zdjęciach skończy się zabawa. Można znaleźć coś używanego za przysłowiową stówkę (jak dziecko dostaje już jakąś kasę, zachęcić do pozbierania na aparat - coś jakby podwójny efekt wychowawczy). A może nie odrazu trzeba coś kupować. Poszukajcie w szufladzie u siebie lub u dziadków. Może ukrywa się tam, zapomniany, nieużywany już aparat lub telefon. Będzie w sam raz na początek przygody z fotografią. Dopiero gdy dziecko się wdroży, nieco podrośnie, można pomyśleć o czymś "lepszym", ale nadal mocno uniwersalnym. Na przykład z możliwością robienia zdjęć pod wodą? Jeśli widzimy prawdziwe zainteresowanie, rozwijajmy je. Na miarę wieku dziecka oraz jego i... naszych możliwości.

Jest takie dobre przysłowie, chyba każdemu znane: "czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci". Może z naszego dziecka nie wyrośnie drugi Tomasz Tomaszewski lub inny znany i ceniony fotograf (choć czemu nie), ale dzięki fotografii dziecko może nabyć ciekawych umiejętności. Będzie to też świetna nauka wrażliwości na otaczający nas świat i to co się na nim dzieje. Warto!

wtorek, 16 sierpnia 2016

Wakacje nad polskim Bałtykiem ??

Ponoć 500 plus przyniosło swój pierwszy, mniej lub bardziej oczekiwany efekt. Wybrzeże Bałtyckie oblężone. Obłożenie sięga niemal 100%. I może to dobrze, w końcu morze piękne, plaże piaszczyste, a Polak odpoczynku czasem potrzebuje.
Zdania o wakacjach nad Bałtykiem są tak różne, że łatwo się w tym wszystkim pogubić. Dla jednych strata czasu i nuda, dla innych jedyny (od lat) sposób spędzania wolnego w lecie. Szczerze... najlepiej wypróbować na własnej skórze. 
Jednak nasze spojrzenie na kwestię bałtyckich wakacji może być nieco inne niż części Polaków, bo wygrzewanie się na plaży i spędzanie na niej prawie całego urlopu nigdy nie było naszą domeną. Więcej niż 20 minut leżenia bez ruchu na kocu jest dla nas niemal nieosiągalne. I to nie tylko ze względu na wrodzoną, ponadprzeciętną aktywność naszych dzieci, ale także na naszą naturę z typu "carpe diem". Na szczęście odpoczywać można na setki różnych sposobów...


Niby oczywistym wydaje się wyjazd nad Bałtyk w terminie wakacyjnym. I jest w tym dużo prawdy. Plusy? Bo ciepło. Bo woda w Bałtyku zdatna do kąpieli (głównie dla dzieciaków, którym chyba jest wszystko jedno i na pytanie "nie zimno Ci?" trzęsąc się i z silnymi wargami odpowiadają "niiiieee"). Tu jednak warto podzielić nasze wybrzeże na dwie części. Pierwsza to ta "modna" jak np. Władysławowo, Rowy czy Mielno, gdzie wpadniemy na ulice pełne straganów z wszystkim i niczym, zapchane plaże, parawaning itd. Druga to miejscowości dużo mniejsze, teoretycznie bez "atrakcji", ale ciche, spokojne, bez tłumów. My zdecydowanie wybieramy te drugie. Sprawdziliśmy m.in. Wicie, Międzywodzie czy Łazy.


Oczywiście można się wybrać nad Bałtyk poza sezonem. Wtedy prawie wszędzie będzie spokojnie, bez mas ludzi, a w bonusie dostaniemy sporą dawkę jodu. Ale to dla tych bardziej zimnolubnych, lubiących długie spacery po plaży.
Wybór miejsca wydaje się być bardzo ważny. U nas pewnym utrudnieniem jest niechęć do jeżdżenia w to samo miejsce, choćby było super. Wybieramy raczej niewielkie ośrodki, położone na uboczu, które oferują dużą gamę atrakcji, zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. Czy jedziecie do domku, pokoju, pod namiot czy z przyczepą, fajnie jak jest plac zabaw, animator dla dzieci, boiska, basen, grill... Inne "dodatki" mile widziane. Pamiętajmy, że wypocząć mają zarówno dzieci, jak i ich rodzice. To bardzo ważne! Oczywiście posiadanie dzieci zobowiązuje do zapewniania im atrakcji, zajęć, ale jeśli nas jakiś animator na chwilę wyręczy... Ośrodki mają też w tym temacie inny plus - jest sporo dzieci, z którymi nasze Pociechy z pewnością znajdą wspólny język. 
Oprócz ośrodka podstawą jest plaża. Im bardziej pusta tym lepiej. Nie rozumiemy ludzi, którym chyba brak jest kontaktów międzyludzkich i "rozbijają się" niemal na naszym kocu... Plaża to istna kopalnia aktywności i atrakcji. Kąpiel, gra w piłkę, budowle z piasku, bieganie, spacery, zbieranie muszelek, zawody sportowe, czytanie książek, latawce... Trzeba puścić wodze fantazji i zajęcia jest na sporo czasu.



Oczywiście ośrodek i plaża to przynajmniej dla nas mało, więc niemal co drugi dzień musi być wycieczka. To plażą, to na rowerach, to w końcu samochodowa do pobliskich "atrakcji". A tych ostatnich nad Bałtykiem jest całkiem sporo. Przyrodnicze, kulturowe, historyczne, różnorodne parki rozrywki... Jest w czym wybierać. Gdzie nie będziemy, to w promieniu do 70-80 km z pewnością znajdziemy coś dla siebie. O tym co warto zobaczyć pisaliśmy i pisać będziemy, bo bez tego, przynajmniej dla nas, wypoczynek nad Bałtykiem nie jest pełny.



Wszystko co piszemy dla wielu z Was wyda się oczywiste, aczkolwiek sporo jest ludzi dla których polskie wybrzeże mogłoby nie istnieć. Zwiedzanie plaż Dominikany, Goa, Wietnamu czy choćby Hiszpanii, jest super ale bez znajomości naszych polskich, trochę jakby... niepełne. Może się mylimy... z pewnością to subiektywne spojrzenie (wyniesione z młodości?), ale my nasze wybrzeże całkiem lubimy. Byliśmy tu już nie raz, nie dwa, właśnie tu jesteśmy i pewnie jeszcze nie raz będziemy 
A Wy bywacie nad Bałtykiem?? Co nad nim porabiacie??

wtorek, 5 kwietnia 2016

Krokusowy szał

Krokusowy szał ogarnął pół Polski. Tłumy ludzi pędzą na oślep do jedynego słusznego miejsca, w którym krokusy występują, czyli do Doliny Chochołowskiej w Tatrach. I oczywiście mają rację. Roślina piękna, stanowiąca jakby pokaz siły nadchodzącej wiosny. Jeszcze w asyście tatrzańskich szczytów hale nimi porośnięte stanowią nie lada atrakcję.

Pierwszy weekend kwietnia. Pierwsze naprawdę ciepłe dni. Następuje ogólnopolskie, pospolite ruszenie i Dolina Chochołowska zmienia się nie do poznania. Walka o miejsce na parkingu, tworzenie dzikich miejsc postojowych (na których zresztą rozjeżdżane są obiekty zainteresowania turystów - krokusy), długa kolejka do kasy, a następnie podróż od samej Siwej Polany aż po schronisko w ścisku, niemal jak w metrze w Warszawie lub Nowym Jorku. Na jednego krokusa przypada pięciu turystów. Facebook ledwo wyrabia, bo nic innego nie jest prawie publikowane. Istny krokusowy armagedon. Niewiele jest w tym przesady... To wszystko dla tych krokusów?? Dobrze, że choć na samej Polanie Chochołowskiej wystawiono kilku strażników i wolontariuszy, bo w kolejny weekend ludzie nie mieliby już co oglądać.
Ale wiecie co?? Jak najbardziej ludzi rozumiemy. Bo pięknie, bo pogoda, bo magia krokusów i Tatr, bo rodzinnie. Sami wciągamy się w to (choć nie do końca). Ale czy tylko Chochołowska krokusami stoi?? Czy tak musi wyglądać rodzinnie spędzony weekend?? Wcale nie!!

Krokus (szafran) to roślina należąca do rodziny kosaćcowatych, w przypadku tych najbardziej nam znanych to dokładnie szafran spiski (Crocus scepusiensis). Jest to roślina typowa dla Karpat Zachodnich.
Szafran spiski kwitnie stosunkowo krótko. Zazwyczaj jest to przełom marca i kwietnia. Oczywiście termin największego "wysypu" zależy od czasu topnienia śniegu, temperatury, nasłonecznienia stoku oraz oczywiście wysokości nad poziomem morza. 
W Polsce szafran spiski objęty jest ochroną częściową (od 2014 r.). Wcześniej znajdował się pod ochroną ścisłą. Najlepsze warunki rośnięcia ma wtedy, gdy polany, łąki i hale na których występują są koszone lub prowadzony jest na nich wypas (np. wypas kulturowy). 
Należy pamiętać o tym, że nie wolno go zrywać, ani deptać. Warto również nie wchodzić "w głąb" hal na których rośnie, aby nie uszkodzić okazów, które jeszcze nie zakwitły.

Oczywiście jeśli dla kogoś Dolina Chochołowska jest jedynym możliwym celem podglądania krokusów, nie będziemy tu nikogo od tego odciągać. Pragniemy jednak pokazać, że są też inne piękne miejsca, w których krokusy można zobaczyć, sfotografować i cieszyć się równocześnie spokojem i cudownymi widokami na Tatry czy Beskidy.
Oto kilka z tych miejsc (poza Doliną Chochołowską):
Tatry
- Dolina Kościeliska (Polana Smytnia, Polana Pisana)
- Kalatówki
- Polana Olczyska
Rów Podtarzański
- Kościelisko (jeszcze niezabudowane polany i łąki...)
- Niżnia Kira Miętusia (przy wylocie Doliny Kościeliskiej)
Pogórze Spisko-Gubałowskie
- Cyrhla
- Bańska Niżna
- Bańska Wyżna
- Sierockie
- Ząb
- Nowe Bystre
- Nowe Bystre-Sierockie
- Dzianisz
- Witów
- Ciche
Beskidy
- Gorce (Hala Długa)
- Beskid Żywiecki (Pilsko, Wielka Racza, rejon Babiej Góry)
- Beskid Mały (Leskowiec)
Sudety (Góry Izerskie) 
- rezerwat przyrody "Krokusy w Górzyńcu"


Polecamy szczególnie przejazd po Pogórzu Gubałowskim (część Pogórza Spisko-Gubałowskiego) od Szaflar przez Bańską Niżną, Bańską Wyżną, Sierockie, Ząb, Nowe Bystre, Nowe Bystre-Słodyczki, do Kościeliska. Po drodze spotkacie (oczywiście we właściwym terminie) całe mnóstwo polan i łąk usianych krokusami, często z widokami na Tatry. Nieraz są to olbrzymie łąki, innym razem kawałki wolnego terenu pomiędzy zabudowaniami.  
Oczywiście pamiętajcie, że każdy skrawek ziemi jest czyjąś własnością. Własność to ponoć rzecz święta, a własność góralska ... :) 

Jeśli znacie inne miejsca, a jest ich z pewnością jeszcze sporo, pochwalcie się i pomóżcie choć nieco odciążyć biedną Dolinę Chochołowską.

A na koniec jeszcze jedno. Krokus jest ponoć symbolem trzeźwości (abstynencji). W tym przypadku niech będzie patronem trzeźwości umysłu turystów i pozwoli im tak zaplanować oglądanie krokusów, by było ono miłe, przyjemne i spokojne oraz przyjazne dla przyrody.



piątek, 25 marca 2016

Poznajemy Kraków - Kopiec Kościuszki

A oto pierwszy wpis z zapowiadanej serii "Poznajemy Kraków" czyli naszych wycieczek po ciekawych miejscach w Krakowie.

Na pierwszy ogień idzie odwiedzony przez nas niedawno Kopiec Kościuszki.

Kopiec Kościuszki góruje nad Krakowem i choć nie jest ani najstarszym, ani największym kopcem w mieście, to jest chyba najczęściej odwiedzanym, zarówno przez turystów, jak i krakowian. My nie możemy być gorsi i pewnego dość wietrznego popołudnia wybieramy się tu na spacer. Często spacerujemy czy biegamy tuż pod Kopcem (pewnie jak duża część krakowian), jednak już z wyjściem na jego szczyt czy odwiedzeniem okalającego go fortu tak dobrze nie jest. A na zobaczenie tych atrakcji wystarczy niecałe popołudnie, dla nieco szybszych nawet trochę ponad godzinka.
Kopiec ma wysokość nieco ponad 34 m i położony jest na wzgórzu św. Bronisławy (łącznie to około 330 m n.p.m.). Powstał oczywiście na cześć Tadeusza Kościuszki, a jego budowa zajęła 3 lata (1820-23).
Po wdrapaniu się na górę można podziwiać wspaniałą panoramę całego Krakowa. Pod nami Błonia Krakowskie i Stare Miasto, ale także inne części Krakowa, Wyżyna Krakowsko-Częstochowska na północy oraz Pogórze Wielickie, Beskidy i Tatry na południu. Na szczycie znajduje się głaz - granit tatrzański, z napisem "Kościuszce".

Widok zdecydowanie warty zobaczenia. Pytania naszych Pociech na górze oczywiście tendencyjne. Nie "co tam jest?" albo "gdzie rynek?" tylko... "gdzie mieszka Antek... Kuba... Paulinka?".

Z ciekawostek. 
Podczas ulew i powodzi w 1997 roku Kopiec niemal rozpłynął się i trzeba było przeprowadzić jego generalny remont.
Pod głazem na szczycie schowano w czasie remontu kilka pamiątek z ostatnich dziesięcioleci, np. symbol "Solidarności", Konstytucję III RP czy dokumentację odbudowy Kopca w formie elektronicznej. :))   

Kopiec Kościuszki z lotu ptaka, fotografia z początku XX w., autor nieznany (www.euarchives.org)


Wokół Kopca znajduje się imponujących rozmiarów fort, wybudowany przez Austriaków w latach 1850-56. Jest to fort cytadelowy (Fort nr 2 "Kościuszko"), będący częścią olbrzymiego założenia obronnego Krakowa czyli Twierdzy Kraków. Był to jak na tamte czasy cud techniki, ale również i sztuki.
Co ciekawe w zasadzie nigdy (poza 5 i 6 grudnia 1914 r.) nie posłużył do obrony...
Zachodnią część fortu po II wojnie światowej niestety wyburzono, część zarosła drzewami, jednak to, co pozostało nadal robi duże wrażenie. 
Warto przespacerować się po jego wnętrzu, co i my chętnie czynimy. W licznych pomieszczeniach fortu urządzono bardzo ciekawe muzeum z wystawami dotyczącymi między innymi Tadeusza Kościuszki oraz historii fortów Twierdzy Kraków. Jest tu również muzeum figur woskowych.
W innej części fortu znajduje się hotel, restauracja oraz swoją siedzibę ma Radio RMF.
Będąc już w tej okolicy warto przejść się alejkami wokół fortu i kopca, m.in. uroczą Aleją Waszyngtona.


Z ciekawostek.
Załoga fortu liczyła na początku działalności aż 732 żołnierzy i oficerów i dysponowała 60 armatami i haubicami oraz 6 moździerzami.
Podczas II wojny światowej Niemcy mieli ukryć w forcie skrzynie. Co w nich było, nie wiadomo...


Kilka przydatnych (może) informacji. Na Kopiec można udać się:
- własnym autkiem (jest sporo miejsc parkingowych poniżej Kopca i kilka już w Twierdzy),
- autobusem miejskim (nr 100 z Salwatora i 101 z Ronda Grunwaldzkiego),
- na własnych nóżkach (np. z Salwatora).
Wejście na Kopiec jest płatne (cena obejmuje Kopiec, jak i muzeum). 4.02, 24.03 i 15.10 wejście na Kopiec za FREE. Otwarty jest codziennie od 9.00 do zmroku, a w lecie (w weekendy) do 23.00 - Kraków by night :)).

Strony, które warto odwiedzić i doczytać coś więcej o tym miejscu:
https://pl.wikipedia.org/wiki/Twierdza_Kraków
http://www.twierdza.art.pl
www.fortyck.pl
http://kopieckosciuszki.pl

wtorek, 22 marca 2016

Światowy Dzień Wody

22 marca. 
Jak "przypomniał" kalendarz ścienny, dziś Światowy Dzień Wody. Święto ustanowione w 1992 roku przez Zgromadzenie Ogólne ONZ. Po co są takie "święta"?? Czy są potrzebne?? Myślimy, że jak najbardziej tak. Mają przypominać ludziom o skarbach naszej ziemi, czymś na co w życiu codziennym przeważnie nie zwracamy uwagi. A powinniśmy.
Woda to... w zasadzie całe nasze życie (łącznie z tzw. laniem wody:)). Bez niej życia przecież by nie było. Dlatego warto ludziom przypominać, że o wodę należy dbać. O jej zasoby, o jej jakość i czystość, o to co z nią robimy. I to nie tylko w wymiarze korzystania z niej (tej codziennie lejącej się z kranu). Ale także tej stanowiącej piękno, miejsca życia i elementy krajobrazu. I nie ważne czy jest to woda pod ziemią, źródełko, mały potoczek, rzeka, wodospad, jezioro, morze czy ocean. Podziwiajmy, korzystajmy i przede wszystkim dbajmy :)